Pamiętam, jak będąc w klasie maturalnej na jednych z dodatkowych zajęć z rozszerzonego polskiego pani dyrektor streściła Proces Franza Kafki. Była to jedna z lektur, które mogły się przydać na maturze, ale nie omawialiśmy ich na lekcjach. Sięgając po nią, prawie po dwóch latach od tego wydarzenia, nie sądziłam, że tak mi się spodoba.
Dzień, w którym musiałam stanąć przed wyborem kierunku, który chcę studiować i miejsca, gdzie będę mieszkać przez najbliższe kilka lat, był jednym z najbardziej ekscytujących, ale zarazem najtrudniejszych dni w życiu. Mając do wyboru trzy różne kierunki, cztery uczelnie i miasta, trudno wybrać to odpowiednie miejsce dla siebie. W szczególności, jeśli jeszcze nie do końca wiadomo, co chce się robić w życiu.
Jednym z moich największych marzeń od początku liceum było pójście na psychologię, dziennikarstwo albo filologię polską. Spowodowane było to przede wszystkim tym, że lubiłam zagłębiać się w ludzką psychikę, poznawać mechanizmy, które nami kierują, jednocześnie pomagając innym. Jednak z drugiej strony bardzo lubiłam czytać czy pisać na różne tematy. Chociaż najczęściej recenzowałam (i nadal recenzuję) książki. Najchętniej studiowałabym to wszystko na raz, ale nie zawsze się to da połączyć.
Również wybór uczelni i miasta nie był łatwą sprawą, chociaż mogłoby się wydawać inaczej. Wybrać miasto, które się zna, które jest dość blisko od domu rodzinnego, w którym ma się kogoś bliskiego? Czy może do całkowicie obcego, bez nikogo bliskiego, jednak bardziej oddalonego do rodziny? Kusiła mnie wizja bycia daleko od domu, bliskich, żeby móc spróbować całkowicie innego świata, życia, niż ten, w którym byłam, żyłam dotychczas. Jednak później zdałam sobie sprawę, że przynajmniej na początku mogę bardzo tęsknić za rodziną. I może lepiej jest wybrać uczelnię, która jest bliżej, żeby móc częściej wracać do swoich czterech kątów i być może szybciej poradzić sobie z tęsknotą.
Gdy nadszedł dzień, gdzie ostatecznie musiałam wybrać kierunek, uczelnie i miasto do studiowania, miałam mętlik w głowie. Z jednej strony łatwiej, ponieważ na niektóre kierunki się nie dostałam, ale z drugiej było to utrudnienie, bo nadal miałam zbyt duży wybór. Jednak ostatecznie zdecydowałam się filologię polską o specjalności publicystyczno-dziennikarskiej na Uniwersytecie Gdańskim. Przeważyła przede wszystkim odległość od domu, jak i fakt, że jednak mam tutaj również kogoś bliskiego, do kogo w razie potrzeby mogę pójść, podjechać. Ponadto opinia i renoma tej uczelni też miały swój wpływ na podjętą przeze mnie decyzję.
Czy była to dobra decyzja? A może jednak okazała się złą?
Na pewno do pozytywnych rzeczy mogę zaliczyć wcześniej wspomnianą renomę uczelni, jak i bliską odległość od domu rodzinnego (czymże jest nawet niecałe 80 km i ok. 1.5-2h jazdy pociągiem w obliczu tych dalekich i wielogodzinnych podróży niektórych studentów). Kolejnym plusem tej decyzji jest to, że na tym kierunku bardzo dużo czytania, a także pisania. Czyli są to rzeczy, które bardzo lubię robić, a te studia dają mi możliwość do rozwoju w tych dziedzinach. Co więcej, Gdańsk, a nawet całe Trójmiasto, ma wiele ciekawych i pięknych miejsc, które warto zobaczyć, zwiedzić. Dodatkowym atutem jest na pewno to, że Gdańsk leży nad morzem i można tak naprawdę w każdej chwili tam podjechać i odpocząć bądź odstresować się.
Z kolei do negatywnych wrażeń mogę zaliczyć panujący gdzieś trochę chaos i czasami brak informacji. Czasami nadmiar tekstów do przeczytania bądź do napisania potrafi przytłoczyć (chyba w najgorszej sytuacji są ci, którzy oprócz studiowania, jeszcze pracują). Przez to pojawia się niekiedy niechęć do chwytania po inną, niezwiązaną ze studiami literaturę. Co trochę blokuje rozwój innych zainteresowań, które są równie ważne, jak nauka. Kolejnym dużym minusem są zajęcia od 8 do niekiedy nawet i 20. Godziny zajęć w połączeniu z dużą ilością nauki poza uczelnią powodują, że jesteśmy przemęczeni, nie mamy czasu na wcześniej wspomniane własne zainteresowania, zwiedzanie miasta. Dość często nawet w dłuższe wolne poświęcamy jakąś część na naukę, zamiast w tym czasie spędzić czas z rodziną czy po prostu odetchnąć i na chwilę zapomnieć o uczelni.
Sytuacja, w której musiałam wybrać studia była tą, w której jednocześnie dobrze i źle postąpiłam. Miała swoje plusy jak kierunek, który jest związany, chociaż częściowo z moimi zainteresowaniami, zamieszkałam z jednej strony daleko, ale z drugiej wciąż blisko domu rodzinnego. Jednak ma też swoje minusy jak natłok czytania i pisania (mimo że wiedziałam, iż jest taki urok tego kierunku, to chyba nie spodziewałam się, że aż tyle). Jednak na pewno jest to kolejna przygoda, rozdział, doświadczenie w moim życiu.
Chłopiec jeden na milion Monici Wood jest jedną z tych książek, które od początku bardzo wzruszają. Porusza bardzo uniwersalną tematykę i ponadczasowy problem, z którym każdy z nas kiedyś będzie musiał się zmierzyć. I właśnie dzięki temu książka, która z pozoru wydaje się dla dzieci, staje się lekturą dla każdego niezależnie od wieku.
Czyli o nauczycielu, którego nie chciałabym już nigdy spotkać na swojej drodze.
Od zawsze wszyscy powtarzają, że szkoła czy studia są najlepszym okresem w życiu człowieka. Chyba że spotka się na swojej drodze takiego prowadzącego, który zepsuje nawet najlepszy i najciekawszy przedmiot. A chyba każdy (nawet ja) spotkał przynajmniej takiego jednego. Jednak jaki jest ten koszmarny profesorek?
Na początku nie tak łatwo jest go rozpoznać, bo zazwyczaj zachowuje się zwyczajnie. I taki nic nieświadomy i niepodejrzewający uczeń zaczyna się rozpakowywać, przygotowywać się do zajęć. A wtedy taki nauczyciel zaczyna swój „piekielny” wykład, który wydaje się trudny i niezrozumiały dla biednego słuchacza.
Co gorsza, zdaje się
bardzo nudny i ciągnie się dłużej niż gumka w dresach. I taki uczeń później
próbuje to zrozumieć i opanować w domu, ale zazwyczaj to albo słabo to idzie,
albo w ogóle nie wychodzi. Najgorsze w tym wszystkim może okazać się brak
wsparcia ze strony nauczyciela. I wychodzenie z założenia, że powinniśmy
wiedzieć to z poprzedniej klasy, szkoły albo, że jest to w podręczniku. A w
ogóle to wszystko nasza wina, bo jesteśmy leniwi i nie przykładamy się do tego
przedmiotu.
Z własnego doświadczenia
wiem, jak bardzo pomocne może być zwykłe słowo, że widać chęć, postęp w danej
dziedzinie. Nie wspominając o wytłumaczeniu danego zagadnienia jeszcze raz na
zajęciach czy zajęciach dodatkowych albo po prostu poświęcić, chociaż jeszcze
jedną lekcję na przerobieniu większej ilości zdań, przykładów.
Kiedy natrafi się na
takiego nauczyciela, który skupia się bardziej na przerobieniu jak najwięcej
materiału na jednych zajęciach i jak najlepszych wyników na egzaminach, to mimo
potencjału, można się zniechęcić, a wręcz znienawidzić dany przedmiot. A w
dalszej perspektywie poczucie własnej wartości może podupaść.
Morał z tego taki, że
dużo, nawet bardzo dużo zależy od prowadzącego czy dany przedmiot będziemy
lubić, czy nie, ale też jak nam będzie szło. I chyba w każdej szkole czy
uczelni wśród wspaniałych ludzi, znajdzie jeden jak nie więcej koszmarnych
profesorków, którzy burzą nadzieje na ciekawy przedmiot.